Dieter Kalka

 

Bezbrzeżne lasy

 

Pochodzę z puszcz, z bezbrzeżnych mateczników,

gdzie źródła życia biją, stąd,

z tych łąk fiołkowych i z chmielników,

mój pociąg mknie jak oszczep wprost

 

do serca miasta, w stal i kamień.

Hamulców zgrzyt, jak po szkle.

Gołębie dwa, co z belki srają,

gruchaniem pozdrawiają mnie.

 

Wy w górze tam, wysoko ponad ziemią

o ptasioskrzydli, polećcie na zwiad,

powiedzcie mi, gdzie śpiewanie cenią.

Na stercie liści mogę w lecie spać.

 

Na zimę się wprowadzam do pałaców

KWV, gdzie telefon mam.

Ceruję białą kamizelkę

na wzór narodowych barw.

 

Furda mi już zebrania i terminy,

na tobie leżę, choć to jasny dzień

Pajączku, Żmijo, Oso, Pszczoło, Miła!

Od mineralnej szwedzkiej huczy łeb.

 

Lecz pałka wciąż nad moim wisi uchem,

z mojego drzewa władze chcą mieć pień,

i ktoś mnie śledzi, kiedy robię kupę,

pośladki swe zaciskam mocno więc.

 

Chętnie bym się w szeregi pierwsze wmieszał

wśród towarzyszy z landu siadł, co dziś

też w partiach się i w związkach lubią zrzeszać,

lecz nie rozumiem wcale mowy ich.

 

Banknoty więc w handlowym domu liczę

I jak atutem w skacie nimi gram

do ekspedientki (ma nogi niebotyczne,

przez chwilę w niebie widzę siebie sam).

 

Po nocach krzyk puszczyków słychać

z dzwonnicy, tak on swojsko brzmi,

jak stukot kopyt, granie cykad,

dostaję gęsiej skórki w mig,

 

jak nic z powrotem mógłbym wiać,

zbłąkane dziecko, tam gdzie dom

i wiem, że szczęście mam,

że te lasy we mnie są.

 

 

przeł. Bohdan Zadura