BABCIA WRACA DO DOMU

Było to w ogrodzie mojej ciotki, naprzeciw Pfefferbergu. Tam właśnie podsłuchałem zatroskane szepty na temat stanu mojej babci. Z dnia na dzień zmieniła się. Nie cieleśnie, tylko duchowo podążyła ścieżkami, których nikt nie rozumiał.

Prawie wcale nie zwracała na nas uwagi, nawet na swego męża, tak jakby widziała w nas postacie z jakichś odległych czasów.

“Nu, wracajmy do dom”. Zdanie to słyszałem tysiące razy. Mając wciąż te same słowa na wargach, chodziła po mieszkaniu. Po ogrodzie. Po pokojach.

Nie potrafiła utrzymać dłoni w bezruchu. Ciągle się poruszały, podrywały, nieustannie drapała się, zadawała sobie rany, rozszarpywała bluzki i spódnice. Jej paznokcie musiały być wyjątkowo odporne. Nie ścierały się.

Zdarzało się, że wstawała i zaczynała biegać. Opuszczała mieszkanie, ogród i błąkała się po mieście. A myśmy jej szukali. Przeważnie nie zdołała jeszcze odejść zbyt daleko. Gdy brało się ją pod rękę, bez oporu pozwalała się prowadzić z powrotem.

Na ogół kwitowała to swoim powiedzonkiem: “Nu, wracajmy do dom!” Rozmawiała z nami w dialekcie. Była to przekora? A może poczucie godności? Wówczas nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że człowiek powraca w przeszłość, żeby innych wodzić za nos. Moja ciotka twierdziła – to też podsłuchałem w ogrodzie naprzeciw Pfefferbergu – że ona robi to celowo. Mama zbeształa ciotkę, że posądza ich matkę o takie rzeczy.

- Ależ oczywiście, przecież sama powiedziała, że się jej pogorszy, jeżeli nie zostawimy jej w spokoju! – zawołała ciotka.

Podczas owych rozmów córki mojej babci również mówiły dialektem, choć już ponad trzydzieści lat żyły z dala od swych rodzinnych stron. Dialekt rozkwitał, kiedy otwieraliśmy bramę ogrodu do domu ciotki. Kwitł podczas gier w remika, kiedy mężowie córek mojej babci musieli dopytywać się, co zostało powiedziane. To zabawne, ale rozumiałem go i dzisiaj też jeszcze rozumiem wszystkie południowe dialekty, rozprzestrzenione aż po góry tuż przed Italią. Te dwugłoski, ta nie ulegająca przegłosom, rygorystycznie trwająca, broniąca się przed nowoczesnością krnąbrność górskich wiosek, z kwaśną wonią trawy i zapachem fekaliów na polach. Jeżeli mam jakąś ojczyznę, to jest nią ten język, który mimo to jest mi obcy.

Niepostrzeżenie babcia znalazła się w centrum uwagi. Wszyscy troszczyli się o nią. Również mój brat i ja. Wydawało mi się, że babcia delektowała się tą troskliwością. Prowadziła ze mną rozmowy, naturalnie na swój własny sposób. Byłem “chłopak”, i nagle jako istota znalazłem miejsce w jej przeszłości.

- Wracasz do dom? – pytała mnie, gdy byliśmy sami.

- Gdzie ta chcesz iść? – naśladowałem dialekt.

- Ta nie wiesz, chłopak, gdzie my są doma?

- Nie, zapomniał żem.

- Nu, nie rób ta z siebie głupka!

- Nie, ja nie wiem. Proszę, powiedz!

- Co ty, głupi, chłopak?

- Ja nie tak sprytny jak ty!

Rozmowy mogły ciągnąć się całymi godzinami. Niczego z babci nie mogłem wyciągnąć. Nawet strony świata. Zdradziła za to nazwiska: Weber Annerl, Huatzen Christin, Klarner Steffi. Urządzały sobie schadzkę, wynurzały się w pamięci babci, spotykały się, jakby był to ich najprawdziwszy dzień powszedni i znikały pod koniec monologu za jej osobliwym śmiechem.

- Przed godziną ty tam był. Już zapomniał? Nic nie pamiętasz, chłopak?

Weber Annerl miała jeszcze przyjść później, Müller zwoził siano a Vadda mu w tym pomagał.

- Babciu, teraz jest wiosna. Siano zwozi się latem!

- Co ty ta wiesz, kiedy my zwozim siano?

Potem zaniepokoiła się:

- A gdzie ta jest dr Vadda. Musimy wracać do dom. Nie lza czekać. Bierz się, chłopak, wracamy do dom.

- Nu, poczekajmy jeszcze, aż dr Vadda przydzie. Na tego Vadda musowo czekać.

- Nu, jeszcze troszku. A potem ida.

Babcia stała już a ja próbowałem ją uspokoić.

- Chcesz się napić herbaty?

- Ni, doma tyż mom herbata. Ida. Ida tera.

- Jeszcze chwila możesz zostać.

- Chwila. No dobra. Ale tera już musowo iść. Wracamy do dom.

Nie zdołałem stłumić uśmieszku, a zarazem drwiny. Ile lat musiało minąć, żebym w pewnej mierze zaczął rozumieć tę kobietę, której los związany był z moim o wiele ciaśniej, niż chciałbym przyznać. Przypominają mi się opowieści o Indianach, którzy nagle wyruszali w drogę. Szli w swą ostatnią wędrówkę. Chciałaś pójść w swoją ostatnią drogę, babciu? Przeszkadzaliśmy ci w tym. Przez dziesięć lat chciałaś wyruszyć, zanim nie odeszło twoje ciało.

- Teraz, chłopak, rozumiesz.

Czy duchy mogą mówić w dialekcie? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie, podobnie jak i na inne: czy twoja dusza w jakiejkolwiek formie zostanie zbawiona? Nie wierzę w to, choć widzę więcej mądrości w twoim stanie oddalenia, niż dzisiaj jeszcze odważam się przyznać.

Często byłaś tak nieobecna, że mógłbym przez ciebie przejść, patrzeć, słyszeć, gdyby nie to starzejące się ciało. Mocne, ale miękkie. Wytrwałe i ruchliwe. I nigdy nie zadałem sobie twego pytania, babciu: kiedy sam pójdę do domu? Chciałaś mi na to zwrócić uwagę? Było to ostatnie zadanie, zanim mogłaś odejść? Widzisz, tak długo musiałabyś czekać. Twoje ciało nie dało rady. Dawno stało się słabe, wątłe, poddane silniejszej mocy. Wpadłaś w inne ramiona. Kościste ramiona. Ścięła cię, ten kwiatuszek.

Powinniśmy byli pozwolić ci odejść, cóż jednak mógł uczynić taki wyrostek jak ja, który lubił robić kawały i pociągały go dziewczęta. Nie słuchał mądrej kobiety, wciąż powtarzającej swe przesłanie: - Nu, wracajmy do dom!

Wybijano mu z głowy duchowość, żeby zaszczepić doczesność. Precz z idealizmem, przybywaj materializmie. Jak ów chłopak mógłby usłyszeć? Ten drżący głos, obcy czasom głos.

Kiedy pójdę? Dokąd miałbym pójść? Nie wiem. Być może to moja misja. Nie mam miejsca, do którego mógłbym pielgrzymować. Każdy skrawek ziemi ma dla mnie równie małą wartość. Ty mogłaś pójść. Ja wyruszę ku nicości. Wszystko utraciłem, ponieważ i ty wszystko utraciłaś. Jestem twoim dziedzicem, baronem herbu Hołysz, młodzikiem obieżyświatem. Gdybym zrozumiał twoje przesłanie, mógłbym, podczas ostatniej drogi ku twojej ojczyźnie, odbyć podróż do mojej.

Stało się. Moja ziemia była martwa. To były usypiska kopalni odkrywkowej. To były jeszcze nie zespolone sterty białego piasku, zawsze wyschnięte ogrody za domem, gdzie prawie nic nie rośnie. To były zdziczałe lasy, pocięte przez tory kopalnianej kolejki. Ziemia jałowa. Prawie nie ożywiona roślinami. Pierwszymi żyjącymi istotami byliśmy my, na wpół wyrośnięte dzieciaki. Szukaliśmy przygód. Drogo trzeba było za to zapłacić. Pół mojej duszy poświęciłem tej martwej jeszcze ziemi, żeby zadrżała.

Powinniśmy byli pójść do domu, babciu. Po prostu pójść. Dokądkolwiek byśmy dotarli, wstępowalibyśmy do jakiegoś gościńca. Zamówilibyśmy chleb z szynką i dwa “krugi”, jak zawsze mówiłaś. Ja bym przetłumaczył: “Dwa piwa”. Trochę dziwni wydalibyśmy się, babciu, twoim równolatkom w knajpie. Niedaleko znaleźlibyśmy pokój. My, niedobrana para pod względem znużenia życiem i życiowej arogancji, naiwności i dziwactwa. Jeszcze po latach mówiliby o nas, i już tylko to byłoby wystarczającym powodem, żeby pójść. Zostaliśmy. Wczepieni w ziemię, która nas wyssała. Nasza krew była blada i szukaliśmy tego, co określa się sensem życia.

Teraz rozumiem moje podróże. Często bywałem w tym kraju z jego gościńcami, zamawiałem chleb z szynką i knedle, wypijałem “krug”, nazywany tam “piwo”. Zaniechana podróż pociągnęła za sobą niezliczone inne. Nie pozbawione sensu. Przygody. Przyjaciele. Bycie w podróży. Konieczność odejścia. Zmiana otoczenia. Mimo to brakowało czegoś. Podstawy. Ziemi.

Gdzie podziała się nasza ziemia, babciu? Jak pachnie? Wyżłobiła twoje ręce? Miękkie, dobre ręce. I policzki? Sprawiło to powietrze, wiatr, deszcz? Albo lasy, bajeczne lasy, jedyne zachowane wspomnienie mojej matki o kapeluszach borowików, o wiklinowych koszach pełnych grzybów. Jej twarz była rozpromieniona. Mówiła o ziemi, babciu, o ojcowiźnie, chociaż rzadko.

I, nie uwierzysz, byliśmy tam. Jeden raz. Latem. Naszym błękitnym moskwiczem. Prowadził ojciec. Nocowałem z bratem w samochodzie na polu namiotowym. Przy obozowym ognisku głosy rozbrzmiewały do świtu. Zapach sosnowego drewna i gitara. Już chciałem tam podejść. Niecierpliwie wyobrażałem to sobie i trzymałem się pięć metrów od ognia. Śpiewali – piosenki o wędrowaniu, piosenki obcej mi ziemi.

Następnego dnia wieś. Gospodarstwo. Matka pobiegła do przodu. Rozpoznawała wszystko na nowo.

- A tu była gospodarka Olfreda. Tu pomieszkiwała Friede. I tu był też dom. Już go ni ma.

Gdy staliśmy na zewnątrz, otworzyła drzwi jakaś kobieta i zaprosiła nas do środka, jakby od dziesięcioleci na nas czekała. Pokazała nam pokoje. W pokoju na tyłach domu wisiała gitara. Myślałem o piosenkach usłyszanych minionej nocy. O piosenkach obcej ojczyzny.

Potem odjechaliśmy. Szybko. Ojciec burczał:

- No to zobaczyłaś.

We wsi nie było żadnego gościńca, gdzie moglibyśmy zjeść chleb z szynką i knedle, i wypić kufel piwa. Wioska była za mała na gościniec.

Bardzo często później widziałem, jak samochodowymi karawanami wpadały do takich miejscowości całe rodziny, od babć po prawnuki. Wnuki hałasowały, dzieci rozmawiały podczas pikniku o cenach działek i kosztach renowacji, a starzy chodzili, stawali w zadziwieniu, przypominali sobie i zupełnie niespodzianie zaczynali żałośnie płakać. Zjawiały się wtedy synowe z chusteczkami i rozglądały się zawstydzone, czy ktoś nie widział.

Wiem, że będę kochał te karczmy, ilekroć tam będę. I wzgardzę sznyclem na rzecz gulaszu z knedlami. Ja, baron herbu Hołysz, obieżyświat, lubię być w drodze. I jeśli zapytasz mnie jeszcze raz, babciu, kiedy wracamy do dom, odpowiem: natychmiast. Choć nie wiem, dokąd.